niedziela, 23 czerwca 2013

ŚLR Suchedniów 2013

Po dwóch latach znów zawitałem do Suchedniowa, wtedy była dla mnie szczęśliwy, druga pozycja w MJ. Dzisiaj po ciuchu liczyłem na pudło czyli top 5 + około pierwszej 20 open. Trochę trenowałem w tygodniu poprzedzającym ale nie liczyłem na nie wiadomo co. Czas jaki chciałem osiągnąć to coś około 2h.
Ale po kolei. 
Przyjechaliśmy małą grupa Ja, Wiolka, Bogdan, Mały i Kuba oraz nasz opiekun Mirek. Tylko Marcin jechał na długi dystans ja z małym i Kubą jechaliśmy Fana a Mirek z Wiolką na family. Z poprzedniego dnia wiedziałem że będzie trochę błota ni założyłem na tył wąską gumę z agresywnym bieżnikiem. Stosowałem ja tylko na błotne wyścigi. Zanim wyruszyłem z Radomia, przemokłem totalnie bo o 8 rano przechodziła nad miastem burza (wtf???). Lekko zmarznięty poszedłem do biura zawodów i załatwiłem formalności. Pojechałem na rozgrzewką, spotkałem kilku znajomych. Zajeżdzam do sektora a tam Pan do mnie że po co wychodziłem z sektora że tylko zamęt robię, myśle ''o co kaman?'' ale spoko. Start, pierwsze kilometry po szutrze, wszędzie latają kamienie, błoto tryska z kałuż, mokry i brudny jestem już po starcie. Dojeżdżamy do odcinka ''aborcja'', lekko pod górę, strzelają łańcuchy i przerzutki. Luz, trzymam się czołowej grupy. 
staram się jechać ich tempem ale już wiem że długo nie dam rady bo totalnie nic nie widzę a muszę zdjąć oksy a nie ma kiedy bo jedziemy po kocich łbach. Wjazd w błoto, impreza się zaczęła. Wybieram ścieżką z lewej. Durin zapadł się po koronę. K*****. Zdejmuję okulary.
Wchodzę w to błoto, jadę dalej, zaczyna się podjazd, redukcja, nareszcie biegi działają jak należy i nic nie haczy. Już widzę pierwsze ofiary błota i kleszczących się łańcuchów. Już wiem że dzisiaj będzie ciężko a mój cel czasowy jest nieosiągalny. Czołowi zawodnicy zniknęli, strasznie się rozciągnęliśmy.
Dojechałem do bufetu nr. 1. Banany + woda. Jeden do kieszeni drugi od razu do szamy. Tuż za bufetem, zjazd, przecięcie szosy i wjazd w las. I tutaj po części straciłem rytm. Na zjeździe dokręciłem do jakiś 40 paru km/h i chciałem wskoczyć na szosę i dać w las, ALE nie widziałem że w rowie jest ukryta znacznie niżej kładka i tworzyła ona wraz z tym rowem swoista katapultę. NIKT NIE OSTRZEGŁ i tym niebezpieczeństwie więc zaliczyłem piękne OTB i dzwona na łokcie i maskę. Oksy miałem w kielni więc obyło się bez strat. Bałem się o kask ale jak się okazało uszkodzenie było powierzchowne i nadaje się do użytku :D Przez kolejne 10-20 minut zbierałem się psychicznie do jazdy, w sumie mnie nic nie bolało ale zakrwawiona prawa ręka nie napawała mnie optymizmem. Przez następne kilometry oprócz ton błota nie było nic ciekawego chyba że fakt że podjechałem praktycznie wszystko, oprócz jednego podjazdu/agrafki po liściach. Opona spisała się znakomicie pomimo tego że była ciężkim kalafiorem z drutem. Na drugim bufecie do tankowałem bidon izotonikiem i był to koszmarny błąd. Na treningach i wyścigach piję wodę i praktycznie cały izotonik który wypiłem nic mi nie dał. Zaczęły się przykurcze mięśni. Odpuściłem, bo chciałem ukończyć ten wyścig. Dojechałem zmarnowany do bufetu nr 3, napoiłem się i zabrałem tylko wodę do bidonu. Zjadłem coś tam i ruszyłem na ostatni odcinek. Nie było nic trudnego, oprócz wszechobecnego błota. Parę km i meta. Na mecie dowiedziałem się że Marcin Żuraw złapał kapcia na 7 km i zakończył rywalizację (z tego miejsca pytam jak mogłeś się poddać? :P) oraz że jestem 4 w kategorii. Myślę sobie ''Super, plan zrealizowany ale mogło być wyżej w open'' , niestety okazało się że był to błąd bo jakiś gość startował na takim samym nr i stąd też ta sytuacja w sektorze, i naprawdę zająłem miejsce 8 a w open cholera wie które. Więc wyścig do bani, ale przynajmniej czegoś się nauczyłem. Podsumowując, starty niewielkie bo pogięty ZTR, zdziargany łokieć i nogi da się przeżyć. Jak to powiedział jeden z zawodników ''Więcej czyszczę ten rower po wyścigu niż w nim jadę'' i tego niestety muszę się jutro trzymać.